03 sierpnia 2013

między traktorem a kombajnem

Dawno nic nie pisałem, więc czas to zmienić. Korzystając, że lato w pełni, postanowiłem połączyć przyjemne z pożytecznym i wybrać się nad wodę. Mapa, cyrkiel, zasięg weekendowy i... jest! Cel: jezioro Otmuchowskie.

Tydzień nie należał do łatwych. Zbliżający się weekend dawał nadzieję na ulgę i oderwanie się od codzienności. Długo wahałem się między Turawskim a Otmuchowskim, ale kiedy OSM wyliczył mi jakieś 130 km do Otmuchowa, pomyślałem sobie: do Turawy jest za blisko, a tutaj - w sam raz!

Wyjechałem w sobotę przed dziewiątą. Zapowiadał się upalny dzień, nie było ani jednej chmurki na niebie. Robiło się coraz cieplej, ale przecież trzeba pracować nad kondycją. Gdy inni narzekają na upał i stojące powietrze, to samo powietrze w ruchu daje przyjemne orzeźwienie.
Bez szczególnych przygód dotarłem do granicy Opolszczyzny, zostawiając za sobą piękny widok na dolinę Odry z Raciborzem. Pomyślałem sobie: właśnie spełnia się jedno z moich małych marzeń! Zawsze chciałem pojechać rowerem do Szonowa i dalej, odwiedzając dawne rodzinne strony i poczuć ten zapach obornika, którego jako dziecko nie potrafiłem znieść, a który teraz kojarzy mi się m.in. właśnie z opolską wsią i wyprawami rowerowymi (w ubiegłym roku na Wschodzie było podobnie ;)
Był początek sierpnia, czyli żniwa w pełni. Odkąd wyjechałem poza Racibórz, towarzyszyły mi liczne traktory i kombajny. Pomyślałem, że ten wyjazd to prawdziwy rajd między maszynami rolniczymi. Kiedyś powolne Ursusy C-330, łatwe do wyprzedzenia, dziś potężne i szybkie monstra, których nazwy nie powtórzę, przy swoich 40km/h to raczej one wyprzedzały mnie ;)
Zatrzymałem się w Szonowie, by obejrzeć, jak tam dom mojej śp. prababki, wujostwa i dalszych kuzynów. Niestety - opuszczony, dziś zarasta tylko trawą. Smutny widok. Panie w spożywczym pamiętają jeszcze ciocię Milę, która zmarła lat temu parę, ale prababci Karoliny już nie. Zbyt wiele czasu minęło...
Dobrze, jedziemy dalej. Jedziemy... no właśnie. Szanowny Zarządzie Dróg Wojewódzkich w Opolu, jadąc drogą nr 417 na odcinku od Maciowakrzy do Klisina, asfalt jest miękki jak guma do żucia! Jeśli ugniata się pod rowerem, co dopiero pod ciężarówką czy traktorem? Rozumiem, że 30 stopni i żar z nieba, ale inne drogi, którymi jechałem wcześniej i później, takie nie były. Wierzcie mi, doświadczyłem takiego uczucia po raz pierwszy - asfalt, zamiast pomagać utrzymywać prędkość, wciąga człowieka niczym bagno i spowalnia. Człowiek umęczy się jak pies, a efekt z tego żaden. Coś z tym trzeba zrobić!
Po osiągnięciu DK-40 wróciła przyjemność jazdy i wkrótce osiągnąłem Prudnik. Prostka przed tym miastem jest imponująca, wygodna a przy tym pusta, choć ciągnie się niemiłosiernie. Prudnicki silos widać już z ośmiu kilometrów, więc jedziesz, jedziesz, a on nadal stoi tam gdzie stał. Za Prudnikiem zaczynają się zakręty i podjazdy. Teren tutaj wyraźnie się fałduje i czuć, że jedziesz przedgórzem Jesioników. Po kolejnych 30 kilometrach osiągam Nysę, w sobotnie popołudnie miasto równie senne, co jego poprzednik. Zatrzymuję się, by uzupełnić zapasy wody i wrzucić coś na ruszt. Jest popołudnie i lekko zgłodniałem. Centrum miasta, nie powiem, bardzo ładne, widać że odnowione. Wcześniej tu nie byłem. Jadąc na Kłodzko, zawsze przejeżdża się most na Nysie Kłodzkiej i już się jest poza miastem. Tym razem jest inaczej - mam więcej czasu i cel, by się zatrzymać, więc chętnie zaglądam w miejsca, które zazwyczaj się omija.
Z Nysy nad jezioro Otmuchowskie jest jakieś 16 km. Przy wyjeździe z miasta czeka nas spory podjazd koło byłej jednostki wojskowej, ale ja biorę to sobie na spokojnie i mimo pełnych sakw, nieszczególnie się męczę. Później jest już w miarę prosto i w niespełna godzinę docieram do Sarnowic koło Otmuchowa, a konkretnie na camping PTTK Otmuchów.
Na ośrodku impreza w pełni. Ciasno, ale jakoś znajduję miejsce dla namiotu. Kurcze, wybitnie twardy grunt tutaj, muszę prosić sąsiadów o młotek do śledzi. Z trudem, ale po kwadransie mój mały domek już stoi. Jest koło osiemnastej. Teraz czas na cel mej podróży - idę się schłodzić w jeziorze. Ale cóż to? Żur jakich mało! Woda masakrycznie zagloniona, do tego stopnia, że po wejściu po kostki już myślę o tym, by zamienić tą "przyjemność" na zimny prysznic. Wracam do namiotu, a tu sąsiedzi przekonują mnie, że jednak warto, żeby iść dalej wgłąb jeziora, bo tam jest czyściej i chłodniej.
No dobra. Podejście numer dwa, tym razem udane. Faktycznie - im dalej, tym normalniej. Pływam tak sobie z pół godziny i potem zaraz pod prysznic. Mija zmęczenie, człowiekowi znów chce się żyć! Do tego stopnia, że dalsze godziny wraz z sąsiadem Adamem i jego psem Karolem spędzam na ciekawej dyskusji o Bałkanach ze studentami, przy ognisku, nad brzegiem jeziora. Nawet nie wiem, jak szybko mija czas i że jest już pierwsza w nocy!
Idę na zasłużony wypoczynek. Tej nocy wypróbuję moją nową matę samopompującą. Fakt, towar o niebo wygodniejszy, niż karimata. Mata jest mega wygodna w użyciu, lekka i zajmuje wyraźnie mniej miejsca w bagażu. Problem tylko z zaśnięciem - być może ze zmęczenia, albo nie wiadomo z jakiego innego powodu, nie mogę zasnąć i leżę tak sobie do świtu, przewracając się z boku na bok.
Niedziela zaczyna się ciepło, ale pochmurno. Wyraźne porywy wiatru każą mi szybko złożyć namiot i ruszać w drogę powrotną, zanim zacznie padać. O ósmej już jadę. Chmury o poranku co jakiś czas to gęstnieją, to rozrywają się i wtedy pokazuje się słońce. Pod Prudnikiem jednak za moimi plecami zaczyna się robić sino. Coraz bardziej i coraz bliżej. Wczoraj postanowiłem, że za żadne skarby nie będę wracał przez Racibórz. Nadłożę te kilka kilometrów i pojadę 40-tką i dalej, przez Głogówek, Koźle i Kuźnię Raciborską. Do Głogówka (lub jak kto woli, Oberglogau, tablice z nazwą są dwujęzyczne) docieram w coraz szybszym tempie, ścigany przez czarną chmurę, która rozszerza z lewej i prawej swoje ramiona. W mieście planuję zjeść obiad i przeczekać nawałnicę. Szybkie poszukiwanie jakiejś restauracji - docieram na rynek, na którym jedyna bodajże Staromiejska odprawia mnie tabliczką "rezerwacja". No cóż, szukam dalej w kierunku jazdy. Za centrum odnajduję fantastyczną restaurację przy hotelu Salve. Jest gdzie postawić rower. Knajpa solidnie zadaszona, jem więc przy stoliku na zewnątrz a burza, która właśnie przechodzi centralnie nad miastem, w żaden sposób mi nie przeszkadza. Polecam przepyszną wołową roladę z kluskami i modrą kapustą - warto się zatrzymać, będąc w okolicy. Myślę, że przypadłaby do gustu nawet Magdzie Gesler ;)
Kiedy nawałnica już przeszła, myślę sobie: dobrze, założę pelerynę i w drogę. Szybko jednak zmieniam zdanie, bo nagle nadchodzi druga fala, która przykuwa mnie do miejsca na kolejną godzinę. Do Rybnika jest jeszcze jakieś 70 km, więc bez problemu mogę poczekać. Domawiam więc sobie deserek i czekam do piętnastej.
Dalszy ciąg trasy mija bez przygód. W międzyczasie mijają mnie dwaj rowerzyści, którzy wracają znad jeziora Głębinowskiego do Katowic. Heh, nie jestem sam :) Dojeżdżam do rozlegle położonego Kędzierzyna, później kierunek Bierawa i Kuźnia Raciborska.
Przed Kuźnią mijam granicę województw. Z daleka krzyczy do mnie tablica: Śląskie. Pozytywna energia. I to tyle pozytywów. Asfalt zmienia się z przyjemnego, nowego, w połataną drogę przypominającą ser szwajcarski. Myślę sobie: ile trzeba mieć pozytywnej energii, żeby przy takim drogowym bublu dostrzegać jeszcze jakiś pozytyw? Ja na 110 kilometrze odczuwam już tylko każdą dziurę w asfalcie. Tyłkiem, ma się rozumieć. I to jest energia zdecydowanie negatywna!
Do Rybnika już rzut beretem. Teraz dom, szybki prysznic i z Miśkiem na browarka, a co! I love summer!
A, no i muszę się jeszcze pochwalić swoim nowym rekordem: 267,4 km w dwa dni!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz